ROK 2002 – MOZAMBIK
Gazeta Wyborcza – dodatek do TURYSTYKA nr 121, wydanie z dnia 25/05/2002 , str. 3
Wzdłuż oceanu
Pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Mozambiku, był w 1498 r. Vasco da Gama. Siedem lat później Portugalczycy osiedlili się na wschodnich wybrzeżach Afryki – stanowiły one dla nich świetny punkt do zaopatrywania statków na morskiej drodze z Europy do Indii. Przez prawie 500 lat Portugalczycy eksploatowali do granic możliwości bogactwa swojej wschodnioafrykańskiej kolonii, czerpali zyski z lukratywnego handlu złotem i kością słoniową, a w połowie XVIII wieku rozpoczęli na szeroką skalę handel niewolnikami. Szacuje się, że z terenów Portugalskiej Afryki Wschodniej wywieziono ponad milion ludzi. Wielu z nich trafiło później do Brazylii czy Stanów Zjednoczonych. W okresie dyktatorskich rządów w Portugalii Antonia Salazara (1932-68) olbrzymie przestrzenie Mozambiku przekształcono w plantacje ryżu i bawełny. W 1950 r. Portugalska Afryka Wschodnia liczyła 5,7 mln mieszkańców, z czego 5,6 mln było analfabetami. W latach 60. rozpoczęła się wojna partyzancka o niepodległość kierowana przez Narodowy Front Wyzwolenia Mozambiku (Frelimo). W czerwcu 1975 r. po rewolucyjnym puczu w Lizbonie Mozambik uzyskał niepodległość. Portugalczycy wyjechali ze swojej byłej kolonii, a władzę przejęła marksistowska partyzantka Frelimo kierowana przez Samorę Machela. Do Mozambiku wkrótce przyjechali też “doradcy” z ZSRR i NRD. Władze inicjowały radykalne reformy socjalistyczne, rozpoczęła się nacjonalizacja banków, firm ubezpieczeniowych, państwo przejęło kontrolę nad bogactwami naturalnymi. Był to też początek 16-letniej wojny domowej z Narodowym Ruchem Oporu Mozambiku (Renamo) wspomaganym przez rasistowskie władze w Rodezji, a potem przez rząd RPA. Wojna doprowadziła kraj do kompletnej zapaści gospodarczej i politycznej; życie straciło ponad 100 tys. osób. W końcu lat 80. prezydent Joaquin Chissano wprowadził pierwsze reformy – władze zdecydowały się na gospodarkę wolnorynkową i zapowiedziały wolne wybory. W październiku 1992 r. zostało podpisane kończące kilkunastoletnią wojnę porozumienie o zawieszeniu broni pomiędzy Frelimo a Renamo.
Strzeż się policji
W Maputo, do 1975 r. zwanym Lourenco Marques, mieszka ponad milion ludzi. To bardzo rozległe miasto ciągnące się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Z pewnością jest tam kilka miejsc wartych polecenia, jak choćby duży ogród botaniczny w centrum czy usytuowana tuż obok niego katedra. Ciekawa jest też architektura dworca kolejowego zaprojektowanego na początku XX wieku przez samego Aleksandra Eiffela. Najstarsza, historyczna część miasta ze starym fortem znajduje się na Placa 25 do Junho. Obok co sobotę odbywa się tam duży targ. Można za dobrą cenę kupić afrykańskie pamiątki: drewniane i kamienne figurki, maski, bębny, wisiorki. Wybór jest olbrzymi. Szkopuł w tym, że na targu jest wielu sprzedających, a mało kupujących. Białych można policzyć na palcach jednej ręki. W pewnym momencie wokół nas było kilkunastu sprzedających, każdy coś oferował, oczywiście za “special price”. Sytuacja stawała się niebezpieczna, w końcu trzeba było salwować się ucieczką. W Maputo odwiedziliśmy też Muzeum Rewolucji. Jak się okazało, nie był to dobry pomysł. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi cztery piętra nudnych ekspozycji. Rzucały się za to w oczy porwane firanki czy okna bez szyb. Maputo, tak jak wiele innych afrykańskich metropolii, to miasto kontrastów. Z jednej strony na ulicach można zobaczyć drogie samochody: dżipy, land rovery, a z drugiej – w mieście pełno jest niesprzątanych i rozkładających się śmieci czy ludzi starających się sprzedać, co popadnie. Jedna rzecz mocno nas zdziwiła. Już wcześniej uprzedzano nas, że największym zagrożeniem dla przyjezdnych w Maputo jest… policja. Bez paszportu nie ma co wyruszać na miasto. Kiedy jednak zatrzyma cię policja, to nie pomaga ani paszport, ani podanie dokładnego adresu miejsca zamieszkania. Trzeba zapłacić. Najlepiej samemu zaproponować 50 tys. meticalów, w innym wypadku kończy się na większej sumie. W ten sposób policja dorabia sobie do marnych pensji. – Oczywiście nie jest to w porządku. Ale pokaż mi inną stolicę na świecie, gdzie człowiek nocą spokojnie może chodzić po mieście – mówił nam Paolo, Włoch z Sardynii, który w Maputo spędził kilka miesięcy. Na pobyt w stolicy warto przeznaczyć trzy, cztery dni. Nie więcej. – Człowieku, Mozambik to przede wszystkim plaże i ciepły Ocean Indyjski – przekonywał nas pracujący w hotelu Bruno.
Uwaga na rekiny!
Kolejny postój robimy w Praia do Tofo (480 km na północ od Maputo). W ośrodku, w którym się zatrzymujemy, można rozbić namiot albo wynająć bambusowy domek. Wszystko usytuowane kilkadziesiąt metrów od błękitnozielonego Oceanu Indyjskiego, widok fantastyczny, no i ta bryza. Nie czuje się już takiej wilgoci ani gorąca jak w Maputo. Za domek w Tofo płaciliśmy ok. 3 dol. od osoby, do tego dochodziło śniadanie za 1,5-2 dol. Przejazd minibusem z Maputo do Praia do Tofo kosztował nas ok. 15 dol. Taniej wychodzi podróż autobusem (bilet to niecałe 4 dol.), ale zabiera ona więcej czasu. Plaże w Tofo i w sąsiednim Barra są jednymi z najbardziej znanych na wschodnim wybrzeżu Afryki i szybko odzyskują swoją świetność po okresie wojny domowej. Są popularne szczególnie wśród turystów z RPA, głównie w okresie letnich wakacji – koniec grudnia, styczeń. My mieliśmy szczęście – w końcu lutego nie było tam zbyt wielu osób. Dodajmy, że woda w Oceanie Indyjskim o tej porze roku to ok. 25 st. C. Wiele osób przyjeżdża tam posurfować czy ponurkować. Trzeba jednak uważać na rekiny. W Mozambiku w przeciwieństwie do RPA nie ma siatek chroniących przed atakami tych drapieżników. Z Praia do Tofo do Inhambane, stolicy prowincji o tej samej nazwie, jest 20 km. Warto tam pojechać. Najlepiej jechać taksówką, którą w Mozambiku nazywa się “chapas”. To zwykły pikap, do którego wsiada trzydzieści, a nawet więcej osób! Część podróżuje, siedząc na burtach, a reszta stoi. Jadąc “chapas”, spotkaliśmy Luisa, kelnera pracującego w Ponta da Barra. Miał akurat dzień wolnego i zgodził się być naszym przewodnikiem po Inhambane. – W naszym języku “bitonga Inhambane” oznacza “Chodź, odwiedź nas”. Kiedy Vasco da Gama przypłynął tutaj, miejscowi powitali go właśnie w ten sposób. Stąd nazwa miasta – tłumaczy Luis Manuel Guiamba. Co ciekawe, przez wiele lat w centrum miasta stał pomnik Vasco da Gamy. Teraz figura z podobizną tego wielkiego podróżnika stoi na placu daleko od centrum, w towarzystwie starych i zepsutych autobusów oraz odrapanych ścian budynków. Dla części Mozambijczyków Vasco to symbol portugalskiego kolonializmu. Inhambane to jedno z największych miast w Mozambiku, ale liczy zaledwie 60 tys. mieszkańców. Ma nieco portugalski charakter oraz architekturę. Można tam znaleźć m.in. dwa kościoły katolickie. Uwagę zwraca zwłaszcza remontowana właśnie XVIII-wieczna katedra. Naprzeciw niej stoi drugi, bardziej nowoczesny kościół. Jak na ironię oba znajdują się na ulicy… Karola Marksa! W Inhambane znajdują się też biura World Food Programme, ONZ-owskiego biura ds. dożywiania. Bieda i ubóstwo są tam bardzo widoczne. Nasz przyjaciel miesięcznie zarabia równowartość ok. 40 dol., a na ma utrzymania rodzinę – żonę i trójkę dzieci. On i tak ma szczęście, bo pracuje, a co mają powiedzieć ci, którzy są bezrobotni? W Inhambane spotkaliśmy też sporo kalekich osób, bez stóp czy nóg. To efekt kilkunastoletniej wojny domowej i ogromnej liczby min przeciwpiechotnych, które wciąż są tam nierozbrojone. Szczególnie na prowincji odradza się turystom zbaczanie z głównych dróg.
zich